Są dwie szkoły dotyczące książek, które mają zmienić Twoje życie.
Jedna głosi, że wszystko to jedna wielka mistyfikacja i próba sprzedania kolejnego kursu czy książki. Że kupujemy je tak naprawdę, by poprawić sobie humor i troszkę pomarzyć o tym, jak to niesamowicie by było leżeć pod palmą, popijać drinki i żyć z lawiny odsetek robionych przez nasze mądre inwestycje.
Druga szkoła to ta bardziej optymistyczna – nawet jeśli nie trafimy pod naszą palmę od razu, książka czy materiał szkoleniowy poszerza naszą wiedzę, inspiruje do osiągania nowych celów i daje nam pożywkę do rozwoju, a to przecież cenniejsze niż złoto.
I powiem Wam, że nie tak dawno, właśnie taką dyskusję – o sensowności literatury poradnikowej (w szerokim tego słowa znaczeniu) prowadziłem z przyjacielem, który, choć lubi się rozwijać, z dużą dozą sceptycyzmu podchodzi do wszelkich rewelacji o szybkich zmianach i sporym bogactwie (słusznie!) - atakował więc książki motywujące do działania w podobnych kierunkach. Broniłem ich sensowności jednak nie dlatego, abym wierzył, że natychmiast odmienią moje życie, ale dlatego, że potrzebuję nowych idei, spojrzenia z zewnątrz i szerszych perspektyw. I jako dobry przykład tego wpływu mogę podać właśnie „4-godzinny tydzień pracy”.
„4-godzinny tydzień pracy” spowodował znaczące zmiany w moim życiu, w organizacji czasu, filozofii działania oraz... pośrednio zmienił losy kilku osób z którymi współpracowałem – w tym w jednym wypadku pomógł w doprowadzeniu do wyjątkowo szczęśliwego zwolnienia z niekorzystnego stanowiska i przeniesienia na lepsze.
Podsumujmy więc fakty co do mnie (te bowiem znam najlepiej): jest poniedziałek, środek dnia, a ja właśnie siedzę w domu i piszę sobie wygodnie tę recenzję. Mój pracodawca zdecydował się płacić mi według moich oczekiwań – co więcej, przystał na szalony pomysł, że taką sumę jakiej potrzebuję, wypłaci mi za trzy dni w tygodniu, zamiast pięciu – to wszystko w duchu efektywności pozbawionej uprzedzeń. Wcześniej, przez kolejne miesiące dowodziłem, że niezależnie od ilości czasu pracy, będę tak efektywny jak moi koledzy, trudniący się tym samym - i teraz zbieram tego owoce.
Idee Ferrisa spowodowały też, że dywersyfikuję tematy, próbuję nowych sposobów zarabiania (bardziej lub mniej szczęśliwie trafiając, ale hej!, kto zrobił biznes nie myląc się ani razu?) oraz wprowadzam powoli automatyzację do już podjętych tematów i oczekuję, że w przyszłości wyda ona odpowiednie owoce.
Czy moje życie stało się sielanką? Nie. Czy leżę do góry brzuchem? Nie. Mówiąc szczerze zasuwam dalej i te „4 godziny” to tylko taki chwytliwy tytuł, jednak książka Ferrisa była dla mnie kamieniem milowym, pozwalającym na zupełnie nowe otwarcie i nowe perspektywy.
Co w niej więc możecie znaleźć? Podam dwa najważniejsze konkrety:
- Bardzo dobre omówienie zasady Pareto – czyli słynnego 80-20, wraz z przykładami aplikacji tego podejścia i jego efektami. Dla tej jednej części byłbym gotów przeczytać całą książkę.
- Omówienie zasady Parkinsona – czyli „na zrobienie rzeczy zużyjesz tyle czasu, ile sobie na nią dasz” - proste i genialne. Znowu z praktyczną, życiową aplikacją i detalami.
Te dwa kawałki to jądro całej książki – smakowite kilkadziesiąt stron, które zmieniają całą optykę na pracę. Poza nimi znajdziecie w niej sporo przykładów, kawałków z inspiracjami i praktycznych porad, które niestety nieraz wydają się bardziej pasować do USA niż Polski (a może to ja nie dojrzałem do wykupienia usług zdalnego służącego?). Ale wciąż, książkę tę czyta się nie dla nich, a dla najważniejszego – odwrócenia dogmatu harówki jako sensu i celu życia. Rewizji tego, czym jest produktywność i po co się starać.
Oraz kiedy nie ma sensu się starać.
To wszystko w rewolucyjnym tytule, który pomógł mi pisać dla Was recenzję tu i teraz – w kuchni, nad kubkiem ciepłej, jesiennej herbaty.
Karol
TU MOŻESZ ZAMÓWIĆ OMAWIANĄ KSIĄŻKĘ